Rosyjska akcja szokowo-informacyjna zaczęła się od przylotu co najmniej 19 bezpilotowców – pułapek typu Gerbera, pozbawionych ładunku wybuchowego. Kiedy wywołano szok i kiedy wszyscy zaczęli to wydarzenie komentować, ruszyła rosyjska ofensywy dezinformacyjna.
Tłem tych wydarzeń jest tocząca się w Ukrainie wojna. Celem tej wojny jest wymiana władz w Kijowie i zastąpienie ich ekipą wybraną przez Rosjan, którzy będą wobec Rosji ulegli. Ma powstać coś, co przypomina Białoruś. To nic, że Ukraina będzie formalnie niepodległa, jak prezydent Ukrainy będzie miał mniej więcej tyle do powiedzenia co gubernator Kraju Krasnodarskiego czy Obwodu Tulskiego. Ważne jest, by była całkowicie podporządkowana. Skąd to wiemy? Bo Kreml tego nie ukrywa, powtarza jak mantrę że ich celem jest denazyfikacja Ukrainy (czyli zmiana władz na prorosyjskie) i demilitaryzacja (czyli odcięcie od struktur zachodnich, a głównie NATO). Nie wdając się w dalsze szczegóły trzeba powiedzieć, że Ukraina jest tylko częścią wielkiego planu budowy świata wielobiegunowego, co zapisano w rosyjskiej Strategii Polityki Zagranicznej. Chodzi o stworzenie własnej strefy wpływów w całej Europie, by wejść do grona trzech równorzędnych mocarstw z USA i Chinami, z których każde posiada własną strefę wpływów z której czerpie własną moc. Z tego płynie jednak ważny wniosek: Rosja nie chce podbić Ukrainy, lecz ją złamać. Nie prowadzi działań zmierzających do opanowania terenu, lecz działania ukierunkowane na wydrenowanie ukraińskiej woli oporu do zera. I niestety, jest na dobrej drodze…
Ważną rolę w tym dziele odgrywają drony uderzeniowe oparte o irańskie Shahedy. Rosjanie zakupili na nie licencję i produkują je w Tatarstanie, rozwijając całą ich rodzinę. Wersje licencyjne to: Shahed 131 – Gerań 1, Shahed 136 – Gerań 2, odrzutowy Shahed 238 – Gerań 3. Mają one zasięg do 600 km, do 2000 km i do 800 km. Sami Rosjanie wprowadzili do nich własne ulepszenia. Te same drony 131 i 136 produkowane niemal w całości na częściach chińskich zamiast rosyjskich noszą nazwę Garpija 1 i Garpija 2. I dodatkowo na bazie drona Shahed 131 powstała latająca pułapka bez głowicy, do przyciągania ognia broni przeciwlotniczej, by osłabić skuteczność odpierania ataku dronów. Ta pułapka nosi nazwę Gerbera. Ma zasięg 300-400 km jeśli przenosi niewielki ładunek wybuchowy z zapalnikiem czasowym, do porażania gapiów lub saperów, którzy przyjadą usunąć drona. Jeśli nie ma ładunku wybuchowego, można wówczas zamontować dodatkowy zbiornik paliwa, mniejszy lub większy, wówczas zasięg rośnie do 600 km lub 900 km. Właśnie te ostatnie wersje bez żadnego ładunku wybuchowego pojawiły się w Polsce, mniej więcej 19 (według oficjalnych oświadczeń).
Zanim jednak to opiszemy warto wspomnieć o jednym. Rosja wciąż nie może złamać woli oporu Ukrainy, a czas jej się kończy. Gospodarka się wali, wyczerpuje się cenny sprzęt potrzebny do realizacji kolejnych etapów operacji, już poza Ukrainą. W międzyczasie Europa się budzi, zaczyna się zbroić, integrować. Dlatego koniecznie trzeba przerwać dostawy uzbrojenia dla Ukrainy. A dla tych dostaw kluczowa jest Polska, przez którą te dostawy płyną. Dlatego trzeba uderzyć w polskie wsparcie dla działań Ukrainy. Jak? A właśnie tak…
Do Polski w nocy z 8 na 9 września przyleciało co najmniej 19 dronów, a wszystkie to Gerbera bez głowicy bojowej. Miały one wywołać szok samym faktem pojawienia się, ale całość była nastawiona na niewywołanie wojny. Brak strat, co jest zapewne efektem zamierzonym, miał nie dać powodów do uznania tego za akt wojny.
Do przechwycenia tych aparatów wystartowały dwa polskie F-16C i dwa holenderskie F-35A które stacjonują na Krzesinach. Gerbery mają dość słabe echo radarowe, bo mają imitować Geranie które też nie mają silnego odbicia radiolokacyjnego. W locie na małej wysokości były okresowo widoczne na radarach naziemnych, zaś w przypadku radarów pokładowych, jak to powiedział gen. Wiesław Kukuła, szef Sztabu Generalnego WP, „rwały śledzenie”. Podobno gejmczendżerem był F-35A, który dzięki czułym sensorom (radar i elektrooptyka) był w stanie śledzić drony, i te które zostały uznane za niebezpieczne, bo kierowały się w stronę ośrodków miejskich, zostały zestrzelone, przypuszczalnie pociskami AIM-120 AMRAAM kierowanymi aktywnie radarowa. Tańsze pociski AIM-9 Sidewinder przypuszczalnie nie był w stanie przechwycić drona ze względu na jego minimalny ślad termiczny, zwłaszcza na tle ziemi pełnej różnych źródeł promieniowania podczerwonego. Zestrzelono przypuszczalnie cztery drony. Nie jest to potwierdzone, ale przypuszczalnie to jeden z tych pocisków zniszczył dach budynku mieszkalnego we wsi Wyrki. Sam dron bez głowicy raczej nie byłby w stanie poczynić aż takich szkód, a ponadto słyszany był wybuch, a Gerbery głowic nie miały.
Od razu, jednocześnie z dronami ruszyła silna rosyjska kampania dezinformacyjna. Te same treści przekazywano w rosyjskiej prasie, po czym dokładnie ten sam przekaz ruszył z całą mocą w polskim internecie. Wychodził on od internetowych trolli z rosyjskich farm na fejkowych kontach, jak i od lokalnej agentury wpływu. Został on szybko powielony przez nieświadomych, mniej myślących obywateli. Ten przekaz można streścić jako „Ukraina dokonała prowokacji bo chce nas wciągnąć do wojny”. To jest oczywiście pozbawione sensu, bo ze strony Ukrainy ryzyko byłoby wielkie, a to nie był incydent który miałby nas wciągnąć do wojny z kimkolwiek.
Zdołano jednak przekonać blisko 40 % naszego społeczeństwa. Rosjanie odnieśli więc wielkie zwycięstwo na drodze do zmuszania nas do przerwania pomocy Ukrainy, co może z kolei przyśpieszyć wojnę u nas. Jest bowiem oczywiste, że po upadku Ukrainy albo Państwa Bałtyckie, albo od razu my staniemy się kolejnym celem rosyjskiego ataku. Dlatego w naszym interesie, jeśli chcemy uniknąć wojny, jest pomaganie Ukrainie, a nie odwrotnie.
I tak drony wkroczyły do wielkiej polityki i jak się okazuje, także na tym polu okazały się być bardzo skuteczne. A w następnym artykule napiszemy jak należy zbudować obronę przeciw dronom dalekiego zasięgu.
Michał Fiszer, współpraca Maciej Herman
W działaniach bojowych w Ukrainie na polu zastosowania bezpilotowych aparatów latających wciąż pojawiają się nowości. Pomijając fakt, że bezpilotowce wprowadzone do użycia trzy miesiące wcześniej stają się przestarzałe i trzeba wprowadzać modyfikacje do ich systemów nawigacyjnych, łączności i głowic bojowych, pojawiają się też fabrycznie nowe konstrukcje oraz nowe obszary zastosowania bezpilotowych aparatów latających.
Jedną z ciekawych nowości, o czym donosi jeden z ukraińskich specjalistów od technologii radiowych i elektronicznych kryjący się pod pseudonimem Serhij Flash, jest to że Rosjanie zaczęli instalować tylnych kamer w swoich aparatach rozpoznawczych typu Orłan i podobnych. Są to bardzo popularne aparaty służące do prowadzenia obserwacji pola walki i bliskiego zaplecza, korygowania ognia artylerii oraz poszukiwania celów do uderzeń dronowych. Wspomniane kamery umieszczone z tyłu służą do osłony dronów przed ukraińskimi przechwytującymi systemami bezpilotowymi. Rosjanie doświadczają coraz większe straty w swoich aparatach spowodowane przez tanie i coraz bardziej popularne lekkie bezpilotowe systemy przechwytujące z napędem elektrycznym. Drony przechwytujące zwykle nadlatują z tyłu, najczęściej lekko z góry, by spokojnie zaatakować rosyjski aparat wykonujący lot po prostej, bo operator Orłana lub podobnego systemu nie jest świadomy zbliżającego się niebezpieczeństwa. Teraz, kiedy dysponuje tylną kamerą i jest w stanie dostrzec zbliżający się aparat przechwytujący, operator może podjąć manewrowanie Orłanem, utrudniając lub wręcz uniemożliwiając jego trafienie przez ukraiński system przechwytujący. Aparaty przechwytujące zwykle mają mały zasięg oddziaływania i jeśli „przetrzyma” je się w manewrach, to nie będą w stanie ponawiać ataków.
Kolejna nowość pojawiła się w ukraińskim 413. Samodzielnym Batalionie Bezpilotowych Systemów Latających „Rejd”. Jednostka ta podlega Wojskom Bezzałogowych Systemów Latających Ukrainy i choć o jej użyciu decyduje operacyjny łańcuch dowodzenia wojsk ukraińskich, to jednak zapewnia się tym jednostką pewną swobodę działania w ramach samodzielnego poszukiwania i zwalczania wybranych celów.
Niemiecka firma Quantum Systems mająca swoją siedzibę w Monachium dostarczyła do tego batalionu swoją nową amunicję krążącą czyli szturmowe jednorazowe bezpilotowe systemy latające, zwane przez media „drony kamikaze”. Są to aparaty typu Stark Defence Virtus. Jest to dość duży bezpilotowy aparat latający o masie ok. 30 kg, który jest zdolny dolecieć na odległość nawet 100 km i zaatakować wskazany przez operatora cel, uderzając w niego penetrującą głowicą bojową o masie 5 kg, zawierającą ok. 2,5 kg materiału wybuchowego. Jest to ponad połowa ładunku zawartego w pocisku do haubicy 152-155 mm, czyli wybuch jest dość silny, a precyzyjne trafienie zapewnia odpowiedni efekt. Aparat startuje pionowo, nie wymaga więc żadnych wyrzutni, a jego przygotowanie do startu polega na wyniesieniu go z pojazdu transportowego, ustawieniu w miejscu startu i wypuszczenie do lotu, co trwa kilka minut, później można opuścić to miejsce i ukryć się wraz z całą ekipą. Dron jest oczywiście sterowany z innego miejsca, dobrze zamaskowanego, by ośrodek kierowania nie stał się celem wrogiego ataku.
Wspomniany 413. Batalion już wcześniej posiadał rozpoznawcze systemy bezpilotowe Vector firmy Quantum Systems o podobnym zasięgu. Są one teraz używane do poszukiwania celów i wskazywania ich do uderzeń dla Stark Defence Virtus oraz do filmowania skutków ataku.
Oczywiście zastosowanie lekkich aparatów o takim zasięgu w których nie ma systemów łączności satelitarnej, wymaga stosowania latającego przekaźnika łączności. Taki aparat zwany „pszczoła matka” (w nawiązaniu do określenia „dron”, czyli po angielsku truteń) ma aparaturę do przekazywania łączności między operatorem na ziemi a aparatem wykonującym zadanie bojowe daleko nad wrogim terytorium, latając nad własnym terytorium na większej wysokości.
Ale to nie jest jedyny nowy typ amunicji krążącej o zwiększonym zasięgu jaki zaczęły używać wojska ukraińskie. Jednocześnie też Ukraina zaczęła używać relatywnie tanich i bardzo skutecznych własnych dronów RAM-2X, które do pewnego stanowią kopię rosyjskiej amunicji krążącej Lancet. Ukraińska wersja ma jednak zasięg 150 km, większy od oryginalnego Lanceta, oczywiście przy wykorzystaniu latającego przekaźnika radiowego. W ostatnim okresie odnotowano kilka skutecznych uderzeń na cele na terenach okupowanych, a także w Rosji w odległości do mniej więcej 70 km od terenów kontrolowanych przez wojska ukraińskie. Wprowadzenie do użycia tych dwóch typów amunicji krążącej może to wyjaśnić, choć nadal nie wiemy, czy wspomniane dwa typy do jedyne o takim zasięgu, jakie weszły ostatnio do uzbrojenia.
Michał Fiszer, współpraca Maciej Herman
1 czerwca 2025 r. Ukraina dokonała ataku na rosyjskie bombowce strategiczne z wykorzystaniem kombinacji bezpilotowych aparatów latających i technik dywersyjnych. Oficjalnie operację znaną jako „Pawutina” czyli sieć pająka przeprowadziło ukraińskie SB (Służba Bezpieczeństwa), ale nie jest wykluczone że to jednak robota wywiadu wojskowego GUR.
Operację tą przygotowywano podobno 18 miesięcy. Cel był nie byle jaki, bo kosztujące setki milionów dolarów bombowce strategiczne, której floty Rosja nie jest w stanie uzupełnić, bo samoloty te nie są produkowane od wielu lat. Wznowienie ich produkcji obecnie to niesamowicie kosztowne i trudne przedsięwzięcie. Poza rolą odstraszania jądrowego rosyjskie bombowce są używane do systematycznych ataków pociskami manewrującymi Ch-101 na Ukrainę. Część samolotów pozostaje przez określony czas, zwykle trzy tygodnie, w dyżurze z bronią jądrową w ramach gotowości bojowej sił strategicznych. Po zluzowaniu ich przez kolejną grupę bombowców, kilka z nich jest uzbrajanych w pociski skrzydlate z głowicami konwencjonalnymi Ch-101 i po otrzymaniu sygnału do ataku lecą odpalać podwieszone pociski nad Morzem Kaspijskim. Pociski po zrzucie rozkładają skrzydła, uruchamiają swoje silniki i samodzielnie lecą do celu w Ukrainie. Łącznie Rosja posiada 58 samolotów Tu-95MS i 16 nowszych Tu-160, A także 62 Tu-22M3, przeznaczone głównie do ataków jądrowych na Europę na wypadek wojny na poziomie strategicznym.
Ukraińska operacja specjalna była skierowana na cztery bazy lotnictwa strategicznego i na lotnisko z zakładami remontowymi zabezpieczającymi logistycznie samoloty strategiczne. Były to lotniska strategiczne: Olenia koło Murmańska, Diagiliewo po Riazaniem, Biełaja pod Irkuckiem i leżąca przy granicy chińskiej baza Ukrainka. Piątym lotniskiem było Iwanowo, gdzie mieszczą się zakłady remontowe. Do Rosji przemycono części z których zmontowano pod Czelabińskiem około 120 dronów (Ukraina podaje dokładną liczbę jako 117). Były to popularne aparaty „Osa” firmy First Contact z Czernihowa o masie nieco ponad 5 kg, przenoszące ładunek użyteczny nieco ponad 3 kg. Ponieważ w jego skład wchodzi kamera, to na ładunek bojowy pozostaje ok. 2,5 kg. Zasięg tego drona to 8 km, ale mówimy o zasięgu łączności do sterowania metodą FPV, do czego ten aparat jest najczęściej stosowany. W przypadku lotu autonomicznego ten zasięg sięga 15 km.
W dronie zastosowano popularnego autopilota ArduPilot (jest to komercyjna aplikacja kontrolująca systemy bezzałogowe) sprzężonego ze sztuczną inteligencją. W muzeum broni strategicznych w Potławie ćwiczono układ sztucznej inteligencji w wyszukiwaniu i atakowaniu bombowca Tu-22M3 i Tu-95. Kiedy wypracowany został odpowiedni algorytm, został on skopiowany do wszystkich użytych dronów. Ukraiński agent założył firmę transportową w Czelabińsku, gdzie na przedmieściach zmontowano specjalne domki kontenerowe, których dach był zdalnie otwierany. Pod dachem umieszczono 20-36 dronów w każdej ciężarówce. Kierowców wynajęto przez media społecznościowe płacąc im zaliczki na konto, co jest w Rosji normą w branży transportowej. Każdy z nich otrzymał zlecenie na transport ładunku do określonego miejsca po zadanej trasie. W pobliżu lotnisk każdy z kierowców otrzymał telefoniczne polecenie zatrzymania się na parkingu, wówczas dach się otwierał i startowały drony. Kierowcy, których Rosjanie oczywiście aresztowali, nie mieli pojęcia w czym uczestniczą, ani nie znali swojego zleceniodawcy. Właściwi organizatorzy nie zostali schwytani.
Podobno aparaty nie korzystały z GPS, ze wskazanego miejsca zatrzymania się (parking, stacja benzynowa) aparaty leciały według kursu i czasu oraz zliczenia drogi, a następnie po włączeniu kamery same poszukiwały sobie celów. Osy naprowadzały się na cele same i robiły to dość skutecznie.
Spośród czterech lotnisk operacyjnych, nie powiódł się atak na Ukrainkę i to z bardzo prozaicznej przyczyny – przed dojechaniem w pobliże bazy zapaliła się ciężarówka, a w wyniku pożaru doszło do wybuchów ładunków dronów. Za to pozostałe ataki powiodły się. Najmniej wiadomo o ataku na Iwanono, gdzie poważnie uszkodzono dwa samoloty dozoru radiolokacyjnego A-50. Zniszczono też na pewno 9 Tu-95MS i 4 Tu-22M3, a uszkodzono 6 Tu-95MS oraz 8 Tu-22M3. Ponadto zniszczeniu uległ samolot transportowy An-12 (w bazie Olenia). Trzeba przyjąć, że spośród maszyn uszkodzonych są takie, których nie da się lub nie będzie się opłacało naprawiać. Mowa o danych potwierdzonych ze zdjęć satelitarnych, bowiem Ukraina ogłosiła oficjalnie zniszczenie 41 dużych samolotów.
Strata 9 do 15 Tu-95MS spośród 58 maszyn, w tym zapewne ok. 40 w pełni sprawnych to uszczuplenie rosyjskiej floty bombowców strategicznych o jedną czwartą. Jest to poważny cios, który na Zachodzie wywołał obawy o możliwość użycia broni jądrowej przez Rosję, co oczywiście nie nastąpiło.
Michał Fiszer, współpraca Maciej Herman
Rosyjska firma ZALA AERO GROUP jest głównym dostawcą tzw. dronów kamikaze, czyli mówiąc profesjonalnie – amunicji krążącej przeznaczonej do atakowania obiektów pola walki. Są to systemy klasy „military grade”, w odróżnieniu od tysięcy dronów komercyjnych dostosowanych do tych samych zadań, powszechnie używanych przez obie strony konfliktu.
Wiadomo, że obie strony konfliktu w Ukrainie na dużą skalę używają komercyjnych bezpilotowców, które dostosowano do zadań uderzeniowych. Główną wadą tych komercyjnych czy na wpół komercyjnych aparatów, takich składanych samodzielnie z zakupionych części według własnych już projektów z odpowiednimi modyfikacjami uodporniającymi je na zakłócenia, jest ich relatywnie mały zasięg rażenia. To z kolei nie tylko ogranicza ich taktyczne zastosowanie do najbliższej strefy przyfrontowej, ale także zmusza operatorów do działania bardzo blisko linii frontu. A tu łatwo jest ich wypatrzeć i skierować na nich silny ogień. Straty wśród doświadczonych operatorów dronów są znaczne, a ich szkolenie nie jest wcale takie krótkie. Zasięg tych komercyjnych czy półkomercyjnych aparatów można zwiększyć poprzez retranslacje sygnałów za pomocą tzw. pszczoły-matki, czyli bezpilotowca który wznosi się nad własnym terytorium na większą wysokość i retransmituje sygnały radiowe w relacji dron-operator. Nadal jest to jednak nie więcej niż 10-12 km.
Podstawowym uderzeniowym aparatem bezpilotowym rodziny Zala jest Lancet. Jest on produkowany w dwóch głównych odmianach od 2019 r., przyjęto go do uzbrojenia w 2020 r., ale w większych ilościach zaczął być stosowany dopiero po rozpoczęciu wojny. Pojawił się on na większą skalę dopiero w czasie wojny rosyjsko-ukraińskiej po 2022 r.
Produkowane i dostarczane są dwie wersje: mniejszy i lżejszy Lancet 1 (w firmie nazywany Izdielie 52 czyli wyrób 52) oraz cięższy Lancet 3 (Izdielie 51). Oba mają bardzo charakterystyczne krzyżowe skrzydła i podobne stateczniki, ale te ostatnie na Lancet 3 są dużo mniejsze od skrzydeł, zaś na Lancet 1 mają podobną wielkość. W obu przypadkach napęd stanowi silnik elektryczny w tylnej części kadłuba napędzający śmigło pchające. Lancet w obu wersjach jest stosunkowo cichy. W przedniej części kadłuba znajduje się ruchoma głowica optyczna z kamerą telewizyjną o rozdzielczości wystarczającej do dobrej identyfikacji celu. Według producenta głowica elektrooptyczna współpracuje z modułem wykorzystującym sztuczną inteligencję znajdującym się w stacji kierowania systemu, który potrafi automatycznie zidentyfikować i wskazać proponowane do zwalczania cele.
Lancet 1 (Izdielie 52) ma masę startową około 5 kg, masa głowicy bojowej (z czego większość o ładunek wybuchowy) to ok. 1 kg, a prędkość maksymalna to 80 km/h. Maksymalny czas lotu to około 30 minut, zaś zasięg działania z wykorzystaniem szyfrowanego łącza radiowego to ok. 30 km, choć niektóre źródła podają 40 km. Biorąc pod uwagę prędkość lotu, po przebyciu 30 km pozostaje maksymalnie 15 minut na poszukiwanie celu i atak na niego, co wymaga wysokiej wprawy od operatora. W tym znaczeniu zasięg 40 km jest czysto teoretyczny, bowiem na tej odległości nie ma praktycznie czasu na znalezienie celu. Jedyna możliwość to wysłanie aparatu do ataku na cel uprzednio rozpoznany i obserwowany przez rozpoznawczy bezpilotowy aparat latający.
Drugi typ, Lancet 3 (Izdielie 51) ma większą masę startową sięgającą 12 kg, a masa głowicy bojowej to 3 kg. Długotrwałość lotu to 40 minut, ale prędkość maksymalna to 110 km/h. Zasięg podaje się nawet na 70 km, ale w praktyce jeśli chce się celu poszukiwać to nie przekracza on 50 km. Ta wersja jest jednak najczęściej wykorzystywana do ataku na cel uprzednio rozpoznany, bowiem na większej odległości od linii frontu zagęszczenie celów nie jest takie duże, jednak w odległości do ok. 15 km od linii frontu o wiele łatwiej znaleźć godny ataku cel.
Lancety obu wersji były niestety pomyślnie używane w Ukrainie i niszczyły całkiem sporo ważnych celów, choć ukraińskie wojska walczą z nimi na różne sposoby, od zakłóceń, poprzez ostrzeliwanie z przeciwlotniczej broni strzeleckiej aż po przechwytywanie własnymi dronami FPV.
Nowym typem amunicji krążącej firmy ZALA AERO to aparat Kub-BŁA (Izdielie 54) o masie startowej ok. 15 kg, który zbudowany jest w układzie latającego skrzydła z silnikiem z tyłu i śmigłem pchającym. Ma on podobne parametry czasowo-zasięgowe jak Lancet 3, ale jego prędkość przelotowa to 130 km/h, a w reżimie ataku z nurkowania do 200 km/h. Kub-BŁA jest używany od końca 2023 r. i chwilowo jest mniej popularny od Lancetów, ale jego produkcja rozwija się.
Michał Fiszer, współpraca Maciej Herman
Bądź na bieżąco z nowościami